Detektyw Majer był skromnym człowiekiem i swoją funkcję pełnił bardziej z potrzeby realizacji młodzieńczych marzeń, a niżeli z chęci osiągnięcia wyższego statusu społecznego – zresztą, z taką pensją nie musiał się tego obawiać. Odkąd zobaczył w telewizji pierwszy odcinek serialu, odkrywającego perypetie porucznika Colombo, wiedział, że dokładnie to chciałby robić do końca życia.
Jego marzenia się ziściły i właśnie dziś w ten piękny, słoneczny poranek postanowił pójść do pracy piechotą. Była jesień. Pojawiły się już pierwsze przymrozki, ale czternaście stopni, jakie wskazywał jego przyokienny termometr, nastroiły go pozytywnie. Oczywiście nie do tego stopnia, aby dwudziestominutowy spacer pokonywać w krótkim rękawku. Jesień była zdradziecka, bardzo łatwo wtedy o infekcję, więc nie wiele się zastanawiając, sięgnął po wiosenno-jesienny płaszcz – tak zwykł go nazywać – który był bliźniaczo podobny do tego, jaki nosił jego idol sprzed trzydziestu lat. Z tym że wtedy nazywano je prochowcami i nie było tajemnicą, że bardzo lubił to określenie. Tak więc dziś i on założył swój prochowiec i wcześniej niż zazwyczaj wyszedł z domu.
Mniej więcej w połowie drogi zadzwonił jego telefon – stara Nokia, jedna z tych, w których polifoniczny dzwonek był szczytem innowacji. Spojrzał na wyświetlacz – ZASTRZEŻONY. Dzwonili z komendy.
– Majer – odezwał się niskim, ale rześkim głosem.
Przez chwilę szedł w milczeniu, słuchając, a mimika jego twarzy wskazywała wyraźnie, że słowa płynące ze słuchawki zainteresowały go bardziej niż zazwyczaj.
– Ok. Jestem w drodze. Są już na miejscu?
Kolejna cisza. Tym razem znacznie krótsza.
– Dobra. Niech ktoś czeka na zewnątrz z papierami i moimi kluczykami. Czytaj więcej
Ostatnie komentarze